Światełko pamięci 2025

To już trzeci rok, odkąd z żółtych płomieni październikowych liści wyłania się listopadowe Światełko Pamięci, które rozświetla Twoją drogę, Ewuniu: tam i z powrotem, z serca do serca, z dnia na dzień, drogę bez końca. Ale listopad wcale nie musi nam o Tobie przypominać, bo w symbolicznym Ogrodzie Obecności – tajemniczym i pięknym jak Ty, stworzonym tu dla Ciebie – niezliczone wiecznie zielone pąki płomieni tlą się całorocznie – na przekór wszystkiemu co nie jest wiarą, nadzieją ani miłością. Tlą się i rozkwitają światłem, ilekroć Twoje imię pojawi się w myślach lub w rozmowie.

Odruchowo można by napisać, że to kolejny rok bez Ciebie, ale przecież wciąż jesteś, tylko inaczej, a ta inność jest jak nowy język, którego każdy z nas próbuje się nauczyć w swoim tempie i na miarę swojej wrażliwości. Ty z pewnością opanowałaś go do perfekcji, bo taka już jesteś. JESTEŚ, bo nigdy byś nikogo nie opuściła. Zawsze dyskretnie, „po wielkiemu cichu” roztaczałaś skrzydła troski i uwagi nad bliskimi Ci osobami, chcąc być na bieżąco z każdą melodią istnienia i nie przegapić żadnej nuty. A kto raz Cię dostrzegł, ten już Cię nie straci z pola widzenia, bo wie, jak patrzeć.

Ptasie filmiki, które zwykłaś przesyłać jak plastry miodu na zbolałe serce, stały się ptakami, którym pewnie teraz sama wskazujesz kierunek lotu, ilekroć wyczujesz jakiś smutek do „ojojania” świergotem. Słowo daję, nasze ukochane raniuszki zdają się ćwierkać z brytyjskim akcentem, jakby właśnie wróciły z Twojego lektoratu. Chyba nie ma ptaków lepiej odzwierciedlających Twoją łagodną naturę i magię rozmów z Tobą – gdy kolejne wątki, dygresje, impresje, mądrości, zachwyty i żarty zlatywały się w tym międzyludzkim roziskrzeniu gorączkowo i gromadnie, w niepohamowanym pędzie oddźwięku, rozczulając i jednocześnie rozweselając wszystko wokół. Jak te stada raniuszków-miniaturowych ptasich aniołów, poprzez które się uobecniasz.

Twój uśmiech wciąż zatacza łuki na cudzych twarzach, kiedy z Kubą nastawiamy serca na tryb głośnomówiący , puszczając nasze składanki „the best of” – długogrające wspomnienia tego, co nas zawsze bawiło do łez albo wabiło łzy wzruszenia. I wspólnie tworzymy nowe wspomnienia, bo dobrze wiemy, co by Cię śmieszyło, a co trąciłoby najczulsze struny w Twojej duszy. Zapisując karty naszych Ksiąg Dni, zostawiamy tam zwiększoną interlinię do wypełnienia – dla Ciebie. W końcu nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w kawiarni „Między Słowami”. A między słowami najwyraźniej dostrzegam Cię w uśmiechu Twoich cudownych Rodziców, których mam szczęście przytulać co parę miesięcy. Możesz być pewna, że zrobię wszystko, by ów uśmiech tam pozostał i że jestem w tym zdeterminowana jak Phoebe Waller-Bridge, która „made Meryl laugh”.

Wciąż odnajduję – na codziennych i podróżniczych ścieżkach – najrozmaitsze przedmioty, które wpadają  w objęcia spojrzenia w chwilach uroczystych albo niemym krzykiem łaknących otuchy. Tak często zdają się one nawiązywać do myśli powierzonych w milczeniu tylko Tobie, że już nie dziwią, a po stokroć wzruszają. Nie sposób nie czuć muśnięcia Twojej obecności w tych wszystkich zawieszkach w kształcie serca, półserca, anielskiego skrzydła, wróżki, w szydełkowym „robaczku na zmartwienia”… Nie sposób nie uśmiechnąć się przez łzy, patrząc na bransoletkę z angielskim napisem: „Your smile makes me happy” – znalezioną wraz z zagubionym wcześniej uśmiechem.

Wciąż słyszę Twoją ukochaną ABBĘ: w radiu na Bródnie, gdy kupuję Ci różę, na wrocławskiej Pergoli, gdy śpiewająca fontanna rozbrzmiewa wymownym „Mamma mia” tuż po umieszczeniu przeze mnie w budce bookcrossingowej zakładki z opisem Twoich książek, albo wreszcie nocą w Haworth, gdy siedzę z moją Mamą na dedykowanej Ci ławeczce [link], a w pubie naprzeciwko ktoś zaczyna śpiewać „Waterloo” i kolejne przeboje. Wtedy nabieram pewności, że jest Ci Tam dobrze. I że chciałabyś się Tym Wszystkim z nami podzielić.

Twoje „jestem” mogłabym odmieniać przez tyle przypadków, osób i czasów, ale są sytuacje, w których odczuwam je szczególnie intensywnie: kiedy moje myśli, słowa i gesty nabierają odcieni Twojej delikatności, cierpliwości, wyrozumiałości, kiedy zastanawiam się, co Ty byś pomyślała i zrobiła na moim miejscu, a potem ustępuję Ci go na chwilę. I w owej chwili świat, łagodniejąc, staje się lepszy dzięki Tobie.

Twoje książki – jak szpakowe murmuracje – krążą po całym świecie, rozpościerają skrzydła w pięknych recenzjach [link, link], a wywoływane ich lekturą myśli o Tobie nabierają najrozmaitszych kształtów i stają się zarzewiem niezwykłych interakcji. Ludzie, którzy poznali Cię – dzięki rzeczonym książkom i naszym opowieściom – dopiero po tym, jak wyruszyłaś w swoją najdłuższą podróż, piszą dziś o Tobie jak o Przyjaciółce i pozostają z nami w serdecznym kontakcie. Już nie mogę się doczekać, by opowiedzieć tu o tym, jak trafiłaś prosto w serce naszej ukochanej australijskiej artystki słowa i dźwięku – Louisy John-Krol, której kolejne wzruszające listy dodają nam skrzydeł, bo Ty już pewnie dawno obrosłaś w piórka jak raniuszek! Za sprawą Moniki Twoje książki docierają w najdalsze zakątki świata (jedno ze zdjęć w galerii to Painted Ladies Free Little Library w San Francisco), bo stałaś się nieodłączną towarzyszką Jej podróży. Z Kubą dotarliśmy do miejsca, o którego odwiedzeniu marzyłaś: Leo’s Tavern w Irlandii. Zostawiliśmy tam książki i list adresowany do Moyi Brennan. Wczesną wiosną tego roku, kiedy jeszcze kwitły Wordsworthowskie żonkile, zabrałam Cię do miejsc, w których nie mogłoby Cię przecież zabraknąć: walijskiego Hay-on-Wye i zaczarowanego Glastonbury. Na zdjęciu widać łzy pełnej czułości antykwariuszki, która ze wzruszeniem i wdzięcznością przyjęła obie Twoje książki. „Teraz jest tu z nami” – powiedziała o Tobie, gdy wspomniałam, jak bardzo kochałaś Walię. Na innej fotografii z kolei widać uśmiech bibliotekarki z Library of Avalon w Glastonbury, Irlandki z pochodzenia, która nie mogła oderwać oczu od „The Arthurian Legend…”. Jeden z egzemplarzy tej książki zostawiłam również w wyjątkowym pomieszczeniu przylegającym do St Margaret’s Chapel (Glastonbury) – miejscu modlitwy i medytacji z bogatą biblioteczką. Gdy wróciłam tam po kilku miesiącach, książka wyglądała, jakby przeszła przez dziesiątki rąk. I dziesiątki serc.

Ale to wszystko opowieści na osobne wpisy, mieniące się tyloma odcieniami znaczeń i emocji, że nawet tęcza nie zdołałaby ich wszystkich objąć, chyba że mgielna, której widokiem obdarowałaś mnie już dwa razy. Teraz jedynie niech mi będzie wolno podziękować wszystkim bohaterkom i bohaterom tych (nie)napisanych opowieści, dzięki którym Twój Ogród Obecności wciąż rozkwita. W podzięce załączam zeskanowany fragment Twoich odręcznych notatek, które ofiarowali mi Twoi Rodzice. Wypatrzyłam tam słowo, które niech wybrzmi jak najpiękniejszy podarunek:

A skoro o ogrodzie mowa… Napisałaś przed laty przepiękny artykuł [link] o widmowych ogrodach Williama Morrisa i Algernona Charlesa Swinburne’a. Z tych dwóch zestawionych ze sobą, przejmujących wizji tylko jedna zdawała się nieść nadzieję. Dlatego właśnie to fragment wiersza Morrisa widnieje jako motto w opisie tej strony, a cały utwór niech wybrzmi po raz pierwszy w języku polskim – dla Ciebie i dla każdego, kto chciałby dziś pobyć w Ogrodzie Obecności z Tobą:

William Morris
OGRÓD NAD MORZEM |
Ewie

Znam pewien ogród z dawna już
Gęsty od lilii i od róż,
Gdzie chciałbym błądzić całe dnie
Od rannych ros po dżdżysty zmierzch,
Nie będąc w owym miejscu sam.

Choć wszystkie ptaki milkną tam,
Choć tam nie stoi żaden dom,
Choć od owoców, kwiatów są
Jabłonie wolne, Boże, spraw,
By stopy jej dotknęły traw,
A wzrok mój ku nim znowu biegł.

I wtem dobiega, ale szept
Znad brzegu, gdzie strumieni dwóch
Ślad miesza się z purpurą wzgórz,
Płynąc w burzliwą morską toń:
Wzgórz ciemnych, gdzie pszczół nie zna wrzos,
A brzegu statkiem nie tknął nikt,
Dokoła zieleń wód się tli,
Co niesie szept udręką fal
W miejsce, za którym cicho łkam.

Za którym łkam co noc i dzień,
A słodycz chwil odrzucam precz,
Odwracam wzrok, przytępiam słuch,
Nie walczę i tracę co rusz
To, o czym człek od wieków śni.

Choć słabym jest, a chód mój drży,
Tchu jeszcze krztynę w sobie mam,
By w paszczy śmierci szukać bram
Do miejsca, które szczęściem zwę,
A ono twarz ma tylko jej,
Od ust odjętą mi przez los
Tam, skąd dobiega morza głos.

William Morris
A GARDEN BY THE SEA

I KNOW a little garden-close,
Set thick with lily and red rose,
Where I would wander if I might
From dewy morn to dewy night,
And have one with me wandering.

And though within it no birds sing,
And though no pillared house is there,
And though the apple-boughs are bare
Of fruit and blossom, would to God
Her feet upon the green grass trod,
And I beheld them as before.

There comes a murmur from the shore,
And in the close two fair-streams are,
Drawn from the purple hills afar,
Drawn down unto the restless sea:
Dark hills whose heath-bloom feeds no bee,
Dark shore no ship has ever seen,
Tormented by the billows green
Whose murmur comes unceasingly
Unto the place for which I cry.

For which I cry both day and night,
For which I let slip all delight,
Whereby I grow both deaf and blind,
Careless to win, unskilled to find,
And quick to lose what all men seek.

Yet tottering as I am and weak,
Still have I left a little breath
To seek within the jaws of death
An entrance to that happy place,
To seek the unforgotten face,
Once seen, once kissed, once reft from me
Anigh the murmuring of the sea.

Dodaj wpis

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

The maximum upload file size: 20 MB. You can upload: image, audio, video, document, other. Drop files here