Mojej sieci nie sposób niemal odróżnić od tego, co w sobie mieści. Unosi wieloryby —
olbrzymie lewiatany i białe meduzy, twory bezkształtne i nieokreślone; wykrywam, postrzegam.
Pod moim wzrokiem otwiera się — księga, spojrzeniem sięgam dna, serce — przenikam do głębi.
V. Woolf, Fale
Książka Ewy od prawie roku pisze swoją historię i nie zatrzymuje się w tym atramentowym nurcie intertekstów — jak „myśl, która nie zna tamy i za sercem płynie” z wiersza Juliusza Słowackiego albo jak bezgraniczna sieć z Fal Virginii Woolf. Zagościła już na trzech kontynentach, w 15 krajach, na kilku wyspach, miejscach tak wyjątkowych, że nie sposób opisać ich bez sięgania po passusy z poezji. Trąciła swoimi słowami najczulsze struny w niejednej wrażliwej duszy, dała początek nowym relacjom, ciągom zdarzeń, wyzwaniom, podróżom, celom wyznaczającym kierunek drogi, która nie ma końca. Stała obecność Ewy w życiu tych, którzy teraz uśmiechają się (nawet przez łzy) do tych słów, ową nieskończoność drogi najlepiej odzwierciedla.
„The road now leads onward — As far as can be
Winding lanes — And hedgerows in threes
By purple mountains — And round every bend
All roads lead to you — There is no journey’s end”
L. McKennitt
W maju książka Ewy — a tym samym, symbolicznie, sama Ewa — wyruszyła w podróż sentymentalną własnymi śladami, ale przecierając jednocześnie wiele nowych ścieżek, nie tylko myślowych.
W 2012 r. Ewa przeprowadzała w Bangor kwerendę biblioteczną, zbierając materiały do rozprawy doktorskiej, a wspomnienie walijskich peregrynacji do końca ziemskich dni grzało Jej serce. Zresztą, najlepiej oddać głos Ewie:
Ruszyłam tą samą trasą — przez Liverpool i Chester. W każdym z wymienionych przez Ewę miejsc jest teraz Jej książka. W Liverpoolu odkryłam niezwykłe miejsce: Big Little Library. Można tam przyjść, poczytać, wziąć sobie książkę/książki za darmo i przekazać w darze swoją. Przekrój gatunkowy jest naprawdę imponujący. Pierwszą książką, którą wypatrzyłam na półce, była Le Morte D’Arthur Mallory’ego. Teraz jest ze mną, a lukę na półce wypełniła książka Ewy — przyjęta przez obsługę ze wzruszeniem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będzie mi dane przygotowywać do publikacji pracę magisterską Ewy pt. The Arthurian legend from the Victorian perspective in Tennyson’s „Idylls of the King”, w której rzeczony Mallory gra pierwsze skrzypce.
W Chester byłam umówiona z panią z antykwariatu Amblongus Books. Pomieszczenie jest malutkie, przypominające hobbicką norkę, ale wypełnione zbiorami na wagę złota. Antykwariat specjalizuje się w literaturze XIX wieku, historii literatury i mitologii. Na widok książki Ewy i okolicznościowych zakładek pani wręcz pisnęła z wrażenia. Nawet martwiła się, że jeden egzemplarz będzie niewystarczający.
Mgły, które w pewnym momencie spowiły krajobraz na trasie, mogły oznaczać jedno: przekroczenie granicy Anglii z Walią. Moim oczom ukazało się Bangor — „city of learning”. Wiedziałam, że Bangor i Snowdonia zapisały się w sercu Ewy złotymi zgłoskami. Widoczne na zdjęciach wydrukowane fotografie zostały wykonane przez Ewę (lub Ewie). Chciałam je odtworzyć i zostawić w uwiecznionych miejscach symboliczny ślad. Na Garth Pier odnalazłam ławeczkę, na której pozowała Ewa, i zostawiłam tam zalaminowaną zakładkę z kolekcji promującej książkę. Molo było nad ranem osnute mgłą, przywodząc na myśl określenie „otherworldly” — jakby było łącznikiem między dwoma światami. Może było? Ławeczki i poręcze na moście przykuwały wzrok pamiątkowymi tabliczkami i wzruszającymi epitafiami, pośród których wypatrzyłam nawet polskie nazwisko. Od lat eksploruję Wielką Brytanię i zachwycam się nią za każdym razem na nowo. Chyba największych wzruszeń dostarczają mi zawsze typowo brytyjskie zwyczaje upamiętniania swoich bliskich: tabliczki na ławkach, mostach, często dekorowane dodatkowo świeżymi kwiatami i zalaminowanymi wiadomościami. Wszystko to otaczane jest szacunkiem, traktowane z empatią i delikatnością, nie ma mowy o dewastacji. Ilekroć goszczę na Wyspach, odnoszę wrażenie (i wiem, że nie jestem w tych odczuciach odosobniona), że granica między światem widzialnym i niewidzialnym, między światem żywych i zmarłych, między pejzażem wewnętrznym i zewnętrznym, zaciera się tam jak nigdzie indziej.
Udało mi się załapać na fragment wieczornego nabożeństwa w dwóch językach (angielskim i walijskim) w anglikańskiej katedrze w Bangor, co było niezwykłym doświadczeniem, zważywszy na to, że w ławach kościelnych siedziała tylko jedna osoba. W katedrze zapaliłam świecę dla Ewy, a w sercu pozostało mi wspomnienie niezwykłej zielonej poświaty wyściełającej wejście do budynku.
Nie odmówiłam sobie również przyjemności odwiedzenia Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch (nie, to nie kot przebiegł mi właśnie po klawiaturze — Walia lubuje się w podobnych nazwach). I tam pozostawiłam zakładkowy ślad uobecniający Ewę.
W ogrom wrażeń i wzruszeń obfitowała też wizyta w Llanberis i wieczorne zdobycie zamku Dolbadarn. W 2012 r. chyba nie było tam jeszcze ogromnej rzeźby w kształcie Excalibura. Ewa byłaby zachwycona. Pośród ruin gniazdo z owczej wełny uwiły sobie kawki. Jedna z nich, pozująca w ostatnich promieniach słońca, wyszła na zdjęciu, jakby miała kilka rudych piór. Slightly foxed — chciałoby się rzec.
Następnego dnia przyszedł czas na najważniejszy cel wizyty w Bangor: przekazanie książki do biblioteki uniwersyteckiej. Przyjęto ją, jak wszędzie na Wyspach, z dużym wzruszeniem, obustronnym zresztą, jako że pani bibliotekarka skrupulatnie notowała to, o czym jej opowiadałam. Książka wróciła tym samym do miejsca, w którym znaczna jej część powstała.
Z Walii wyruszyłam w kierunku Haworth z przystankiem w Hepstonstall, gdzie znajduje się przykościelny cmentarz z grobem Sylvii Plath. Nieopodal kościoła stoi budka bookcrossingowa, w której również zostawiłam książkę Ewy. Do Haworth otulonego Wichrowymi Wzgórzami powracam jak do drugiego domu — to była już czwarta moja wizyta w tym miejscu. Tabliczka na Ławeczce Ewy ma się dobrze, skrząc się złociście w samym centrum Main Street od marca zeszłego roku. Gdy weszłam do pobliskiego sklepu „Oh la la” i wydukałam nieśmiało, że jestem z Polski, sprzedawczyni zareagowała słowami: „The bench, Ewa!” i mocno mnie przytuliła (mnie i moją mokrą pelerynę, w której przypominałam zmokniętego nietoperza), co było wyjątkowo rozczulającym momentem, podobnie jak spotkanie z Davidem w pubie Wuthering Heights. Ucałowawszy mnie w policzek, David (twórca ławeczki), wziął do ręki książkę Ewy i ucałował Jej zdjęcie na tylnej części okładki. Powiadają, że papier się nie rumieni, ale tym razem musiało być inaczej. Chcąc wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo kocham Anglię, wystarczy, że przywołam ten gest. On mówi wszystko. A Anglia pokochała Ewę.
Dalsza droga wiodła na północ, coraz bliżej granicy ze Szkocją. Ogromnym przeżyciem było dotarcie na Holy Island (Lindisfarne). Godziny odpływu, umożliwiające bezpieczny przejazd, były sprzyjające. Nie omieszkałam zostawić książki Ewy w przepięknej budce bookcrossingowej „Books by the Sea” tuż obok St Mary the Virgin Church. Na drogowskazie zauważyłam pozostawioną przez kogoś czapkę moro z daszkiem, którą od tamtej pory noszę jak amulet. Podążyłam za rzeczonym drogowskazem. Gdy doszłam na plażę z widokiem na wysepkę św. Cuthberta z charakterystycznym krzyżem, zwróciłam uwagę na piękną ławkę z napisem „Over the rainbow…”. Postanowiłam zostawić tam zalaminowaną zakładkę — z nadzieją, że trafi w dobre ręce. Nie minęło pięć minut, a pod kolejną ławką spostrzegłam coś kolorowego, przyciśniętego przez czarny kamyczek. Było to rękodzieło — kwiat namalowany akwarelami z dołączoną wiadomością dla szczęśliwego znalazcy. Gdy wpisałam w wyszukiwarce pseudonim podpisanej artystki, wyskoczyło mi imię „Eve”. Zalała mnie fala wzruszenia. Trudno o piękniejszy znak upragnionej Obecności.
W drodze powrotnej odwiedziłam antykwariat Slightly Foxed w Berwick-upon-Tweed — pierwszy antykwariat na Wyspach Brytyjskich, który zgodził się przyjąć książkę Ewy. I najpiękniejszy w całej Wielkiej Brytanii. Wcześniej stwierdziłam to a priori, a majowa wizyta nie tylko potwierdziła te odczucia, ale również je spotęgowała. „Lisie” wnętrze z charakterystyczną muralową kopułą zwieńczoną oculusem robi ogromne wrażenie i przywołuje na myśl fragment piosenki Enyi: „Imagine sky high above in Caribbean Blue”. Warto zwrócić uwagę na piękną grafikę naścienną przy dziale z poezją — woluminy zmieniające się w ptaki. Właśnie tam Ewa ma swój kącik. Kilka dni po moim powrocie do Polski Claire i Lisa z antykwariatu przekazały mi radosną nowinę: kolejne egzemplarze książki zostały sprzedane (do tej pory sprzedano ich tam siedem). Los — łaskotany skrzydłem mojego Anioła — uśmiechnął się do miejsca, w którym potraktowano tę wyjątkową książkę z największym szacunkiem i czułością. Spoglądając na liczne wizerunki lisów zdobiące wnętrze antykwariatu, miałam wrażenie, że słyszę, jak wypowiadają one szeptem ostatnie zdanie z serialu Fleabag i nieśmiało wskazują łapkami sklepienie kopuły z okienkiem na niebo: „[S]he went that way”.
She went that way.